Mowę mi odjęło
Więc piszę.
Wyjechaliśmy na dwa dni na łono.
Koty zostały w domu, bo za dobrze się tam czują, ergo: istniało ryzyko, że w niedzielę my wrócimy do miasta, a one nie i byłoby nam trochę łyso przez kolejny tydzień.
Dostały pełne michy suchego, miskę z wodą + miskę awaryjną, jakby pierwszą wywaliły, solidny zapas żwirku na sranie i prikaz, żeby były grzeczne, pilnowały gospodarstwa i nie narobiły za dużo syfu.
Wracamy. Jesteśmy witani już z balkonu żałosnym "no i czemu tak długo, my tu przecież CZEKAMY". Potem rytualne pogonienie kota kotom - przez Lilkę, a następnie nie mniej rytualny taniec wokoło pustych misek, które spiesznie napełniłam kocią karmą.
Ale, ale, oto zbliżamy się do sedna.
Nie wyciągnęłam tej karmy z zamkniętego sejfu o półmetrowych ścianach odpornych na spore dawki trotylu. Nie przywiozłam jej ze sobą z sielskich antypodów. Nie była zakamuflowana pod płytkami w łazience.
Leżała w kuchni na blacie. Otwarta. Stała dwa dni.
A Bazylia i Tymianek grzecznie czekały, aż w niedzielę wieczorem przyjedziemy i im nasypiemy trochę.
Durne nie są, więc co? Takie grzeczne czy takie leniwe?
1 komentarz:
Myślę, ze raczej chytre. Zrobiły tak, aby wzbudzic w was poczucie winy. "Widzicie? Jeszcze jeden dzień, a umarłybyśmy z głodu!" ;)
Prześlij komentarz