IDYJOTKA! - TAK MÓJ DZIADEK MAWIAŁ. NA MNIE TEŻ. Z SILNIE ZAAKCENTOWANYM "JO". MIAŁ SPORO RACJI

31 gru 2007

Szkoła gotowania

Ida postanowiła upiec ciasto.

Przepis na ciasto wyglądał tak:

30 dag mąki

15 dag cukru

10-15 dag masła

4 jaja

cukier waniliowy albo olejek migdałowy

2 łyżeczki proszku

ewentualnie mak


Pianę sztywno ubić, dodać cukier i żółtka i mieszać z pianą.

Potem dodać mąkę z proszkiem i zapachy.

Można wsypać pół szklanki maku. Delikatnie wymieszać

Wlać mleko jeśli ciasto za gęste.


Ida poczuła wiew buntu. Dziesięć deko, piętnaście deko, paranoja.
Dała na oko mąki, na oko cukru, jakieś za gęste wyszło, więc wbiła nadprogramowe jajko. Chlusnęła olejku migdałowego jakby chciała wyprodukować pochłaniacz do wc, przypomniało jej się, że twarde masło od leżenia w lodówce nie zrobiło się bardziej miękkie, więc zastąpiła je olejem słonecznikowym. Wlewając "po uważaniu". Na końcu mak. Pół szklanki, też coś, jakby trochę więcej miało zaszkodzić...

Teraz czeka na efekt, potwierdzający jej adhokową teorię, że przy pieczeniu nakaz dokładnego trzymania się proporcji to ściema dla mięczaków.

Update'y z placu boju:
16.10 W domu zaczęło pachnieć.
16.15 Ciasto od 20 minut w piekarniku. Nie bardzo rośnie. Hm.
16.30 E, urosło. Teoria się sprawdza.
17.06 Po przestygnięciu i pierwszej degustacji: smakuje dobrze. I już. Śmierć frajerom i dekagramom!

26 gru 2007

Mamy nosa

Wracam z aerobiku, zmęczona jak renifer santyklausa w pierwszy dzień świąt, a tu śmierdzi na korytarzu. Mocno i niepokojąco. Zakładając ewentualność wystąpienia halucynacji węchowych spowodowanych nadmiarem wysiłku, wyciągam uszlafroczonego NMSIE na korytarz, żeby poniuchał ze mną. Poniuchawszy potwierdził moje obawy - śmierdziało gazem.
- No to co robimy?
- No co? Dzwonimy do pogotowia gazowego.
Panowie zostali poinformowani, gdzie i czym śmierdzi. Przyjechali za pół godziny. Pukają. Otwiera NMSIE.

- Dzień dobry. No i co? Czują panowie?
- Ta. Ziemniaki się spaliły.

Hm. Trochę głupio mi było. Na swoje usprawiedliwienie mam fakt, że nieczęsto palę ziemniaki *).
. . .
*) Jestem za leniwa, żeby je obierać. Jemy ryż. Spalony ryż to zupełnie inny zapach.

Miara poświęcenia

Znów w temacie.

.
NMSIE stwierdził, że utył. Tłumaczę mu, że wcale nie ma wystającego brzucha, tylko nareszcie jakaś jego część ciała przestała być przeraźliwie chuda. I żeby się nie przejmował, bo ma najpiękniejszy brzuch na świecie.

Przed świętami przytargał do domu wielką paczkę ze słodyczami - pokłosie spotkania opłatkowego made by szefostwo.
- O, marcepan! - mówię - i czekoladki! I delicje! O! A tu coś specjalnie z myślą o tobie wetknęli! - patrz, snickers! (dotychczas NMSIE z lubością i zapamiętaniem stosował dietę snickersową, ze wskazaniem na pory wieczorne. Nie szkodziło mu. Świnia).

- Rzuciłem snickersy - odpowiedział ponuro.

Rzecz o motywacji zamkniętej między dwoma poniedziałkami.

Poniedziałek, miesiąc temu
Dzień zaczął się fatalnie. Ida nie zmieściła się w spódnicę. Każdy kiedyś nie zmieścił się w jakąś spódnicę, poniedziałkowe doświadczenie nie było precedensem. Tylko że dwa tygodnie wcześniej normalnie chodziła w niej do pracy. Wniosek - tycie w takim tempie zrobi z człowieka w trzy miesiące dorodnego wieprzka, w sześć - hipopotama, a za rok trzeba mu będzie wynająć przytulny boks w zagrodzie dla słoni.
Uderzona koszmarną wizją wykupiła sobie Ida karnet na aerobik, postanawiając nękać swe karmolubne ciało tak często, jak tylko będzie w stanie. I tak intensywnie, żeby miara jej losu (kawałek upiornej szmatki) wróciła do swej pierwotnej funkcji, zamiast milcząco gromić jej łasuchostwo z wysokości wieszaka.
Ćwiczyła, wierna postanowieniom, z poświęceniem, wytrwale, późnymi wieczorami, w weekendy, zaniedbując intelekt, życie towarzyskie i towarzysza życia. Ćwiczyła, przeklinając sadystyczne instruktorki, gęste od potu powietrze i naburmuszoną panią wydającą kluczyki do szafek...


Poniedziałek, dwa dni temu.
Ida zmieściła się w spódnicę. Z niejakim trudem, ale jednak. Zauważyła przy tym, że spódnica dziwnie odstaje w okolicach bioder - coś jak skóra małego mopsa, której z powodzeniem starczyłoby na pokrycie dwóch mopsów...

.
.

Po rozcięciu podszewki, która miesiąc temu porządnie skurczyła się w praniu, spódnica przestała straszyć klatką dla słoni.
.
A Ida okropnie dużo zjadła podczas świąt. I je do tej pory.

18 gru 2007

Krytyka konstruktywna...

Z wywalonym jęzorem sklejam fikuśną gwiazdkę do bożonarodzeniowej dekoracji.

NMSIE przygląda się uważnie.

- Już wiem, kto będzie pomagał dzieciom w pracach ręcznych.
- Taa? A jak będą miały do zrobienia karmnik?
- Chciałabyś mieszkać w karmniku, który ja zbuduję?!
- Karmnik nie jest od mieszkania, tylko od jedzenia.
- No racja. Chciałabyś jeść w karmniku, który ja zbuduję?
- Hmm. Może chociaż żarcie byłoby dobre...

15 gru 2007

Odwieczna kwestia skarpetek.

Sprzątam z łóżka przed pościeleniem.

- Te majtki są czyste?
- Tak.

Chowam na miejsce.

- A, to skarpetki pewnie też... - biorę garść skarpetek i usiłuję wepchać je do pudła, w którym zimują z co najmniej setką koleżanek od dawna nie potrafiących znaleźć swojej drugiej połowy.

- Nie! Te skarpetki są brudne!

Groźna mina numer cztery i pół.

- To DLACZEGO tu leżą, a?!
- Ściągnąłem je z fotela.*
- Na łóżko? Czemu nie od razu do brudów.
- No, na tym łóżku to one są tylko przejściowo.

.


Pokój - 2 x 2,5 metra. Od fotela do łóżka - 60 cm. Od łóżka do łazienki - 1,5 m. Bez komentarza.



.

.

* Fotel. Teoretycznie miejsce do siedzenia. Praktycznie - przechowalnia spodni, koszul, swetrów, pasków, a nade wszystko - brudnych skarpetek.

5 gru 2007

Gutenberg w Ameryce

Dzwonię do drukarni Kolumb.

- Przedstawiam się, dzień dobry, Elektrotech, dzwoniłam wczoraj, mieli państwo do mnie rano zadzwonić, jest dziesiąta, więc zgłaszam się sama. W poniedziałek zostawiłam państwu materiały do druku i wysłałam mail z prośbą o wycenę. Do dziś nie wiem, ile ten druk będzie kosztował...

- Hmm, nie przypominam sobie.

- Trudno, może proszę sprawdzić pocztę.

- Aaaa, pani z Urzędu Wojewódzkiego?!

- Nie. Przecież mówiłam. Firma Elektrotech. Ma pani moją kartkę z logo firmy.

- Hmm. Z kim pani rozmawiała?

- Nie pamiętam.

- Może z panią Grażyną?

- Przecież nie wiem, z kim!

- Dobrze, proszę jeszcze raz powtórzyć nazwisko. Aleksandra...

- Elektrotech! Firma Elektrotech!

- Dobrze, przełączę panią do koleżanki.

- Ale...

- Halo, słucham.

- Dzień dobry, Elektrotech, mają państwo moje pliki, dzwoniłam wczoraj, prosiłam o wycenę...

- Ale dlaczego pani do mnie dzwoni?

- No nie wiem, tamta pierwsza pani mnie przełączyła.

- Aha. Ja w ogóle nie wiem, o co tu chodzi. Momencik. Przełączę panią z powrotem.

- Halo.

- Halo. To znowu ja.

- Aha, Elektroch.

- Elektrotech!

- Ja już wiem, to ja panią obsługiwałam. (!) Kiedy pani wysyłała ten mail?

- W poniedziałek.

- No tak, dostaliśmy. I wysłałam odpowiedź.

- Nie dostałam. Dobrze pani wpisała adres?

Pani przeliterowuje. Dobrze wpisała. Upewnia się, czy aby nie miało być wielką literą. Uspokajam ją, że napisała dobrze. Podaję drugi adres, niech wyśle na drugi.

- A nie może mi pani po prostu powiedzieć, ile to będzie kosztowało.

- Ano mogę. 130 zł.

- No to w porządku. Proszę o druk. Do widzenia.

Za trzy minuty.

- Halo, tu drukarnia Kolumb. Pani mnie wprowadziła w błąd.

- Co? Dlaczego?

- Gdzie te pliki są?

- Jak to gdzie?! Skąd mam wiedzieć, gdzie?! Państwo je mają! Koleżanka przynosiła! Na płycie! Osobiście!

- My ich nie mamy na pewno. Proszę mi tu przysłać.

Zaczęłam myśleć, że zamawiałam w jednej drukarni, a dzwonię do innej. Poprosiłam panią o chwilę czasu. Rozłączyłam się.

- Elektrotech, słucham.

- To jeszcze raz ja. Z drukarni. Graficy jednak mają ten plik.

- Ufff. Ale na pewno ten?

- Tak.

- Taki z naszym logo, z gwiazdkami śniegu, na niebieskim tle?

- Wie pani co, ja tak tylko spojrzałam... Nie wiem. Mogę sprawdzić jeszcze raz.

- To niech pani sprawdza. I proszę przypomnieć, że to ma być na najlepszym papierze.

- Ja pani podałam w mailu, na jakim będzie papierze.

- Ale ten mail do mnie jeszcze nie dotarł!

- Dobrze, to ja wyślę jeszcze raz. Niech mi pani potem odpisze, czy doszło.

- (Duszę się ze śmiechu) Jak pani odpiszę, jeśli nie dojdzie?!

- Dobrze, to ja wyślę i zadzwonię.

I co będzie? Obstawiam, że zamiast kartki świątecznej dostaniemy plakat z zajączkiem i nazwą innej firmy.

23 lis 2007

Grasz w zielone?

W 15 minut między przyjściem do domu a wyjściem na lekcję wchłonęłam pół sałaty lodowej. Czas po lekcji postanowiłam rozplanować już rozważniej i bardziej ambitnie, choć nie ukrywam, że w dalszym ciągu przeznaczenie go na jedzenie czegoś zielonego było faktem nie budzącym cienia wątpliwości. A co jest najbardziej zielone? - szpinak!

To, że zjem go z makaronem, było kolejną oczywistością w tym kulinarnym wieczorze. Bynajmniej nie dlatego, że lubimy. Po prostu przy ostatnim tescowaniu źle oszacowaliśmy zapas makaronu w kuchennej szufladzie (zakładając, że szuflada jest pusta, a przynajmniej - wymieciona z makaronu), nakupiliśmy świderków i rurek jak dla pułku włoskich soldatów, a w domu okazało się, że możemy wyżywić już dwa pułki, więc od tygodnia jemy tylko to, żeby zwolnić miejsce w szufladzie na coś innego niż makaron).

Rozmrożenie szpinaku - smażenie szpinaku - doprawianie szpinaku. Zielony zielonym, ale inne kolory też chcą, żeby je pogłaskać po główce. Wsypałam kukurydzę. Hmmm.


Też Wam to przypomina szpinak i kukurydzę zjedzone osobno, a potem wydalone?

Ale nie dałam za wygraną - miało być zielone, jest zielone, co się będę krzywić!


Przez skupianie się na celowym pomijaniu w kontemplacji warstwy tak estetycznej, jak i smakowej, zapomniałam dodać makaron.


Makaron zjadł NMSIE. Z białym serem i cukrem. Myślę, że jest mi wdzięczny.



PS. Miałam jeszcze zdjęcie pustego talerzyka, ale google blogger też ma swoje wyczucie estetyki. Nie dał sobie wcisnąć.



PS2. A jednak. Następnego dnia pewnie go zemdliło i spasował. O:


Klub Niewidzialnej Ręki

Po przeprawie ze stolikiem, który w końcu wynieśliśmy na śmietnik, na placu boju został jeszcze szmatkowy dywanik. Leżał sobie na lewo od drzwi, cichutko udawał wycieraczkę i wszyscy go lubili...

Zauważyliśmy, że któryś z sąsiadów (z pewnością anonim od karteczki) z podziwu godnym uporem przysuwa dywanik tak, żeby leżał jak najbliżej naszych drzwi. W porównaniu z pierwotnym położeniem szmacianego nieszczęścia "jak najbliżej" to było jakieś 10 cm różnicy.
Od dobrych dwóch tygodni każdy dzień wyglądał tak: wychodzimy z domu, odsuwamy dywanik o 10 cm, wracamy - o, przesunięty! - odsuwamy dywanik o 10 cm, wychodzimy do sklepu - o, przesunięty! - odsuwamy, wracamy - o! - odsuwamy... Świetna zabawa.

Dziś rano zauważyłam, że dywanik zniknął.

- Aaa, zapomniałam Ci powiedzieć! Zniknął dywanik!
- O! Rano chyba jeszcze był.
- Kiedy wychodziłam, już nie było. Zwinęli go w ciągu pół godziny...
- Albo czekaj, wieczorem był!
- No to nie ma. Ale kto to zrobił? Sąsiad?
- Może ktoś go wziął do prania?
- Do prania, hyhy. I co, odłoży nam czysty na wycieraczkę? Żebyśmy już schowali do domu?
- No, na to liczę. A jak nie - zgłosimy kradzież i zrobimy piekło!


22 lis 2007

O zasadzie decorum

Dostaliśmy ponaglenie do spłaty przeterminowanych faktur. Dwóch. Płatność jednej minęła kilka dni temu. Drugiej - minie w grudniu... (!)

Treść przysłanego pisma:

"Zwracaliśmy już Państwu uwagę na przekroczenie terminu płatności [...] Wzywamy do natychmiastowego uregulowania naszych należności, w przeciwnym razie skierujemy sprawę do sądu. Zgodnie z uchwałą RM będziemy również pobierać odsetki za zwłokę.

Załączamy pozdrowienia."

20 lis 2007

Teoria względności

Do firmy wchodzi wysoki mężczyzna około czterdziestki, ubrany w długi elegancki płaszcz.
Postawny. Bardzo przystojny. Wita się ze mną ujmującym uśmiechem. Przyjechał z jednym papierkiem - aneksem do umowy, która przez moją nieuwagę została wypisana z błędem.
Oczywiście mówi, że nic nie szkodzi. Prosi o podpis. Cierpliwie czeka, gdy miotam się w poszukiwaniu pieczątki.
Podajemy sobie ręce, wychodzi.



- Ale ćwok! - kwitują wizytę koledzy z pracy.

11 lis 2007

Im bardziej pada śnieg, bim bom...

Napadało trochę wczoraj wieczorem. Tyle co nic, ale kolorystyka otoczenia zdecydowanie poszła w kierunku brudnej bieli.

Ranek. Robię śniadanie. NMSIE wygląda przez okno. Brudnej bieli zdecydowanie mniej.

- O, śnieg stopniał!
- Uhm.
W NMSIE obudziła się nadzieja.
- Powiedz, że śnieg mi stopniał na samochodzie!
- Śnieg ci stopniał.
- Ale na samochodzie!
- Na samochodzie.
- Ufff, jak dobrze!

7 lis 2007

Konkurs tysiącznego wejścia z nagrodą specjalną, tadadadadam, został rozstrzygnięty...

Oprócz nagrody głównej, która dostała się NMSIE, nagroda pocieszenia dla wszystkich startujących w konkursie. Wierszyk:


Pucu-pucu, chlastu-chlastu, nie mam rączek jedenastu,
za to mam dwie rączki małe...


Zagadka: ile rączek ma podmiot liryczny na początku, a ile na końcu wierszyka.

2 lis 2007

Na bezrybiu i rak ryba

Szare smętne popołudnie. Obejrzeliśmy już teatr telewizji i pozaczajaliśmy się na pół mendla wampirów.

- Zróóbmy coś...
- Ale co?
- Pojedźmy do schroniska i weźmy sobie małego kotka!
- Kotka?!
- No to chociaż kupmy kuwetkę...

31 paź 2007

Hokus, pokus, budynius!

Zrobiłam wyjątkowo efektowny wizualnie budyń. Kulinarnie - nie da się ukryć - był to nadal budyń.

- Jesteś czarodziejką kuchni!
- Kto, ja? Taa, jestem, tylko dotąd jeszcze nie wymyśliłam tego zaklęcia, dzięki któremu potrafi się gotować.

28 paź 2007

Praktyczny Pan

Wracamy późnym wieczorem do domu. NMSIE głodny okropnie. Mówi, że coś sobie do jedzenia zaraz zrobi.
Po godzinie zerkam do kuchni - chleb nietknięty.

- I co, jadłeś coś?
- Dwa wafelki.
- Jak to, przecież byłeś głodny?!
- No tak, ale...
- Mam ci zrobić kanapkę?
- A bo ten ser kupiłaś taki...
- No jaki?!
- Niepraktyczny. I chleb.

Ser i chleb są niepraktyczne, kiedy nie są pokrojone.

Rym uniwersalny albo Ja też umiem rymować, część 3

Nucę sobie zupełnie bez sensu na melodię "Karliku, Karliku"

- Pigułko, pigułko, co tam niesiesz....
- W koszyku.
- Co?!
- W koszyku to jest bardzo dobry rym. Do wszystkiego pasuje.

Marzy mi się bombonierka...

- Jejku, ale ja żrę ostatnio, na pewno okropnie utyję.

- Przecież nie jemy żadnych tłustych rzeczy, tłustego mięsa, nie opychamy się kluchami z sosem (przy kluchach głos jakby mu się rozmarzył).

- No ale słodycze jemy. Strasznie dużo słodyczy. Muszę przestać. Jakieś postanowienie, eee, adwentowe złożę, że nie będę jeść słodyczy.

- O, to ja ci pomogę je wypełnić.

- Jak?

- Będę zjadał wszystkie słodycze, które kupisz.

25 paź 2007

dialogi wieczorne

- Co robisz?
- Śpię.
- Nieprawda.
- Dlaczego?
- Bo mówisz. Jakbyś spała, to byś nie mówiła
- Nie słyszałeś nigdy o mówieniu przez sen?
- Ale przez sen mówi się bez sensu.
- Konewka.
- Przekonałaś mnie.

23 paź 2007

Kto przygarnie?!

Na korytarzu, tuż przy drzwiach do mieszkania, stoi stolik. Na stoliku dywanik. Na dywaniku kartka. Przybita pieczołowicie czterema szpilkami do podłoża. Na kartce czarne litery:

"Drogi sąsiedzie!
Proszę nie składować na korytarzu swoich starych gratów.
Należy je wywieźć albo trzymać w mieszkaniu.
Korytarz jest własnością wspólną"

I niebieski dopisek:

"A ten list jest nieprzyjemnym anonimem. Stolik będzie wkrótce wyniesiony. Pod które drzwi mam odłożyć szpilki?" I podpis.


Czy ktoś nie chciałby małego, chwiejącego się, nikomu niepotrzebnego stolika? Może chociaż adopcja?

20 paź 2007

W dusznym uścisku...

NMSIE została objawiona pewna gra sieciowa. O tych grach wiem tyle, że są i że kompletnie mnie nie pociągają, więc gra ma dużą potencjalną szansę stać się zarzewiem rozpadu koalicji. Albowiem MNSIE został wciągnięty. Wchłonięty. Wessany. Zassany przez bandę nudzących się wampirów o kretyńskich imionach.


- Kochanie, popatrz na siebie - jest szesnasta, a ty w samym szlafroku siedzisz przed komputerem i atakujesz wampiry!

Powiódł po mnie błędnym wzrokiem.

Wstaje. Wychodzi. Za chwilę wraca _bez szlafroka_, siada i gra dalej...


Żalę się przez skype'a koledze, że chłop mi oszalał i woli wampiry ode mnie.

NMSIE krzyczy z drugiego pokoju: Daj mu linka, daj linka, zobaczysz, też go wciągnie!

Postanawiam uderzyć z grubej rury:
- O nie, kochanie. On... on... jest na zupełnie innym poziomie.
- Ja jestem już na dziewiętnastym!


Zostawiłam go. Niech gra. W końcu mu się znudzi. Prawda?

Dla wtajemniczonych II

19 paź 2007

Chwila prawdy

Wygłupiamy się. (Od roku niczego innego nie robimy, ale nam to służy).

- Chi, chiiii, ale my jesteśmy głupki.
- No, jesteśmy! Ale fajne.
- Właśnie. Gdybym nie była takim głupkiem, to bym chciała być takim głupkiem.
- ?
- ?
- ...
- ...
- ...Nie przesadzasz?

Dla wtajemniczonych

Idziemy chodnikiem.

Mija nas szczupły przystojniak, tłumaczący komuś przez komórkę "...otóż problem polega na tym, iż..."

NMSIE z dziką satysfakcją: Tenor, tenor!...

blogoblokady

Pałam chęcią spisywania.

- Zostaw mnie sam na sam z moim natchnieniem. Jak tak będziesz nade mną stał, to niczego nie napiszę.
- Hmm. Jest to jakaś metoda.

z próżnego i Salomon...

Kładziemy się spać.
Wracam z łazienki, MNSIE leży już w łóżku, okokoniony kołderką. Dwa metry zwiniętego w kłębek informatyka. Rozkoszne.

Chcę gasić górne światło.

- Nie gaś!
- ?
- Jak zgasisz, to mnie nie będzie widać.

9 paź 2007

Zawód wyuczony... zawód wykonywany... stanowisko...

Dzwoni telefon, odbieram. Percepcję mam napiętą jak strunę, ale pan w słuchawce przedstawia się jak to zwykle panowie w słuchawce - bełkotliwie i trzy razy za szybko. Mam wrażenie, że udało mi się rozpoznać nazwisko. Teraz nikt nie ma czasu na gadanie, mówię, że oddzwonimy. Dla pewności sprawdzam w programie sprzedażowym, czy dobrze usłyszałam. Nazwisko podobne niby jest, ale imię na pewno było inne. Kurczę.

Ześlizguję się wzrokiem. Na dole tabelki z wypisanymi pracownikami firmy znajduję mężczyznę tym samym nazwisku i o imieniu, które słyszałam w słuchawce. W rubryce „stanowisko” napisane ma „syn szefa”.

8 paź 2007

Delicates s e n

Wojna. Żadnych żołnierzyków w przysypanych pyłem hełmach, żadnych detonacji czy chociaż poczucia zagrożenia.
Jest tylko beznadzieja, martwota i kryzys.
Czuje się, że jest wojna.

Widzę, jak na zaplecze sklepu pan w pielęgniarskim fartuchu prowadzi nagą kobietę, niemal białą, lekko opuchniętą. Idzie tak, jakby była manekinem z możliwością ruchu.
Czuje się, że jest martwa.

Cwana podstarzała sklepikarka sprzedaje ludziom blade mięso. Kości wydają się jakieś inne.
Czuje się, że to ta kobieta.

Opowiadam o wszystkim ludziom. Potakują.
Ale czuję, że nikt mi nie wierzy.


To ostatnie było najgorsze, więc się obudziłam.

7 paź 2007

Niedziela

Pełna pizzy, białego wina i zapachu czosnku.

Ja, nie niedziela.

Wgapiona w monitor, wycinankę ze śpiącym kotem na ścianie i psychodeliczne wzorki białej tapety.
Wsłuchana w sjestę.
Czas rozciąga się jak lukrecjowa guma do żucia.
To nie będzie notka z tezą. Ani z puentą.
Rozleeeniwiiiłaam się.

4 paź 2007

obcięłam

Tak sobie.

Ani dobrze, ani źle, ale lepiej.

Jeszcze nie wrócił.

Kupiłam mu piwo. Wystarczy?

Zapłaciłam 18 złotych. Mało. Jakby mnie rzucił, pocieszę się, że przynajmniej zaoszczędziłam na chusteczki do nosa.

3 paź 2007

www.nasza-klasa.pl

Wszystko staje na głowie.
Dawni klasowi outsiderzy rozpoczynają inicjatywę mającą odtworzyć wspólnotę niegdysiejszych mniej i bardziej grzecznych zasmarkańców w stylonowych fartuszkach.
Chude nerwowe szatynki ustateczniają się i nabierają ciała, szare myszy stroją się w piórka, piegowatym blakną piegi, a rude farbują się na inaczej.
Patrzą na siebie serdecznie i podejrzliwie. Dziwią się temu niespodziewanemu obrastaniu w żony, mężów, dzieci i domki jednorodzinne.
Fajnie tak.
Tylko czas... Z czasem trzeba coś zrobić. Łapówka?..

1 paź 2007

Bo w pracy nie było sieci

Zahaczyła obcasy o pajęczą podstawę krzesła na kółkach i pisze. Że jej zimno, jak zwykle w pracy, że jest zakochana „ciągle” i „mimo”, że jej szal mógłby bardziej pasować do butów, że bycie razem polega na świadomym przesuwaniu granic, że klient, który właśnie przyszedł do biura, jest prostakiem pozującym na wesołka i że przy utrzymaniu dotychczasowego poziomu spożycia chińskich zupek w celu ogrzewczym dwie godziny aerobiku w tygodniu mogą nie wystarczyć.

Lubiła swoje myśli za ich ruchliwą przewrotność i umiejętność zręcznego lawirowania między faktami. Bo za precyzję i zwięzłość nie mogła. Czasem w trakcie pracy blakły jak coraz bardziej spłowiała taśma maszyny do pisania, czasem nawet ta taśma się zrywała i mozolne klejenie nie na wiele pomagało. Myśli żyły własnym życiem, a próby ich ujarzmienia i powkładania do osobnych szufladek przypominało tresurę kota.

Najbardziej lubiła te przywoływane przez zapach.

Dziwnie pachnący krem nagietkowy – L4 w lutym i pierwsze dłuższe pomieszkiwanie w Katowicach.

Słodkie migdały – kąpiel pod prysznicem.

Naftalina – występ w 1 klasie liceum w pelerynie ciotki z Ameryki.

Żelki haribo – mikołajki 1987 .

Perfumy w prostej czerwonej butelce ­­– czerwcowy pobyt we Wrocławiu.

Ozon unoszący się w powietrzu – skrzyżowanie Daszyńskiego i Sowińskiego, może dziesięć, może dwanaście lat temu.

Jesień – jesień była zwielokrotniona, nie oznaczała niczego konkretnego, tylko przypominała o tym, że trzeba się cieszyć, bo świat pachnie piękniej niż nam się wydaje.

25 wrz 2007

Kabała?

Rok 2004, 17 kwietnia, moje urodziny.
Pierwszy raz od sześciu lat obcinam włosy.
18 kwietnia – rozstaję się z ukochanym.

Rok 2005, początek listopada, dzień wyjazdu do chłopaka, nowa fryzura.
Grudzień 2005 – już nie jesteśmy razem.

Rok 2006, 25 sierpnia – radykalne cięcie.
30 września – kolejne zerwanie.

Rok 2007, 25 września. Wybieram się do fryzjera.
Ryzykować?

23 wrz 2007

Z cyklu: Co sobie wsadzała baba albo ja też umiem rymować, część 2

Moczymy się pod prysznicem i ryczymy rymowanki:

Miała baba kogutaaa, kogutaaa, kogutaaa
wsadziła go do butaaa, do butaaa, hej!

miała baba indoraaa, wsadziła go do woraaa

miała baba pawianaaa, wsadziła go do dzbanaa

miała baba żyrafeee, wsadziła ją pod szafeee

miała baba konikaaa, wsadziła do słoikaaa

miała baba biedronkeee, wsadziła ją...

JA: Ty, gdzie baba mogła wsadzić biedronkę?
ON: ...do pudełka!



21 wrz 2007

Pracowicie

Garść, garstka, szczypta ostatnich uśmiechnięć:

1.
Kolega Pierwszy coś miał z samochodem. Kolega Drugi poleciał pomagać mu w otwieraniu. Kluczyki Kolegi Drugiego pasowały do bagażnika Kolegi Pierwszego. Pierwszy się zdziwił i zrewanżował Drugiemu otwarciem jego samochodu. Kolega trzeci poleciał ze swoimi kluczykami do samochodów Pierwszego i Drugiego, bo a nuż... Przy okazji sprawdził zamek Czwartego.
Świetnieśmy się bawili.

2.
Trzeci i Czwarty. Kilka lat w tej samej firmie.

- Co pijesz?
- Kawę.
- A mnie, k..., nie zrobiłeś.
- No co, no co, Idusia mi zrobiła!
- Aa, no dobra...
- A w ogóle to co! Ty mi kiedyś kawę przyniosłeś?!
- A kto ci, k.. , na rozmowie rekrutacyjnej wodę podawał. Pociłeś się, k.., jak szczur.


3. Lirycznie.

Wchodzi kobieta. Do tej firmy nieczęsto wchodzą kobiety, a już zwłaszcza takie. Gładka, smukła, opalona. Hełm lśniących, czarnych włosów. Zabójcze okularki i stukot obcasów. Koledzy na chwilę wstrzymali oddech. Pani minęła ich z uśmiechem i płynęła do mnie, na sam koniec sali. Okazała się handlowcem od artykułów biurowych. Z uśmiechem próbowała przekonać mnie, że zechcę kupić pięć długopisów, jeśli firma doda mi do nich wafelka...
Wstała i popłynęła w przeciwnym kierunku.

Pozostał po niej zapach prażynek ziemniaczanych. Zapach to unosił się, to opadał, wciąż tak samo intensywny i drażniący. Smakowity. Czyżby jakiś
fragrance marketing?

14 wrz 2007

Z cyklu: Manu Chao inspiruje albo ja też umiem rymować, część 1

- Me llaman calle, coś mi się zdaje.
- Co?
- Me llaman calle, coś mi się zdaje, taki rym wymyśliłem.
- ...
- Me llaman calle, coś mi się zdaje.
- No przecież słyszałam!
- No wiem. Ja mogę jeszcze raz powiedzieć.

Post autoteliczny. Czy cóś.

Kwiczę ze śmiechu.

- Poczekaj, zaraz cię wpiszę do notek!
- E, to ja już nic nie będę mówił, ciągle coś byś wpisywała.
- Haha, to też wpiszę!



Jak mówi, tak robi.

W czasach zakazanych zabaw hucznych nie urządzać

Dostaliśmy mailem piosenkę Manu Chao.

NMSIE zaczyna podrygiwać, podskakiwać, rękami machać do taktu (dwa metry machającego informatyka - żałujcie, że tego nie widzieliście! :D)

Nagle zastyga w pół ruchu: E, ale dzisiaj nie ma żadnego postu czy coś?

Poranna lekcja komunikacji interpersonalnej

Przytulamy się rano.

ON: Jak to dobrze, że jesteś...
JA: Uhm, i ty też...
ON: Cicho, teraz ja mówię!

12 wrz 2007

Licentia poetica.

Pani Profesor do NMSIE: Ale w tym, co śpiewasz, nie widać żadnej radości! Zaśpiewajże to weselej!
MNSIE: Ale ja tu śpiewam "mortis". To jest o śmierci.
Pani Profesor Niezbita z Tropu: No to ciesz się wewnętrznie.



Jak coś pokręciłam, to sorry. Licentia poetica.

5 wrz 2007

Lekcja.

Rozśpiewanie. Pani profesor podgrywa wprawki, w pewnej chwili myli się i schodzi w dół czymś, co jest miłe dla ucha, acz zdecydowanie odbiega od osłuchanego sol fa mi re do. Mruczy pod nosem: "Ten talent robi ze mną, co chce".

1 wrz 2007

Alternatywa

- A ja kupiłam na kolację śledzie!
- Taak? Nie widziałem.
- A bo to nie są zwykłe śledzie. One są brązowe. To taka sałatka. Nazywa się "śledź po myśliwsku".
- Hmm, "jeśli niczego nie upolujemy, to jemy śledzie"?

29 sie 2007

"Prawie" robi wielką różnicę

Usiłowałam nauczyć się nipu mojej firmy. Szło tak sobie, bo z niczym mi się nie kojarzył.

NMSIE spojrzał na nip, spojrzał na mnie ze skrzętnie skrywanym politowaniem i stwierdził, że to proste. Nie polegam w takich kwestiach na zdaniu człowieka, dla którego wszystkie liczby i ich kombinacje są proste do zapamiętania... Niemniej, użyłam dobrej woli i takich tam, żeby zrozumieć, dlaczego to jest proste.
No więc tak:
648 jest proste, bo: 64/8= 8. Więc się kojarzy.
Jest też proste, bo to prawie 4-6-8, tylko trzeba zapamiętać, że nie po kolei.
Następne dwie liczby - 25 i 12 - to wręcz banał, bo to prawie wigilia, mianowicie pierwszy dzień świąt. Poza tym to prawie data urodzin mojej mamy.
Kolejne, czyli 367 - bez problemu - to prawie rok przestępny. Poza tym to prawie 3-5-7.

I co?
On pamięta. Ja - nadal nie. Te prawia mi się mylą.


Gwóźdź programu o zadęciu anegdotycznym: NMSIE tłumaczy, jak trafić do sali prób naszego chóru: "Windą na trzecie piętro i potem do sali nr 888 - łatwo zapamiętać, bo to 37*24".



PS. Kochanie, napisz mi, jak wyprowadzałeś kod Gliwic z rejestracji swojego samochodu, bo to perełka, ale nie do powtórzenia dla ograniczonej polonistki :D

23 sie 2007

Reportaż mimo wszystko maksymalnie subiektywny.

Godzina 12.15 – wyłączyli prąd. Gasną światła, gasną komputery, telefony przestają działać. Stajemy się firmą-widmo, Latającym Holendrem Elektrotechniki.

Godzina 12.16 – koledzy jak zaprogramowani zaczynają wstawać, robić sobie drinki i raczyć piwkiem. Atmosfera robi się piknikowa.

Godzina 12.18 – odpalają gry na laptopach.

Godzina 12.40 – ktoś dzwoni w końcu do pogotowia energetycznego. Oj, możemy sobie poczekać... Sielanka trwa.

Godzina 13.45 – wraca prąd, rozbłyskamy jak kościół na pasterce i wszyscy momentalnie wracają do pracy.

Urzekły mnie nie same czynności, ile ich automatyzacja i oczywistość w zaistniałej sytuacji.

PS. Sama w mdłym świetle z podsufitnego okienka męczyłam oryginalną wersję Harrego Pottera. Męczyłam, aż zasnęłam. Same miłe rzeczy mi się śniły, o.

19 sie 2007

Po czym poznać, że ktoś cię kocha?

Wstaje z własnej woli o czwartej nad ranem i wygania z pokoju ćmę, która jest wstrętna, włochata i świadomość jej obecności bardzo, bardzo przeszkadza ci spać.

18 sie 2007

Kochac to patrzeć w tym samym kierunku.

[...]



Ten post został brutalnie ocenzurowany. Tak brutalnie, że nic z niego nie zostało. Kiedy moje posty są cenzurowane, nie mogę gotować obiadów. Ani sprzątać. Ani NIC :>

Jak ten ktoś, kto mi go kazał wyrzucić (głodny i brudny) poprosi, to opublikuję go znowu :P

17 sie 2007

Wieczorne zaskoczenia

Przypominacz pigułkowy to zapewne jedna z podstawowych funkcji wykorzystywanych w telefonach komórkowych przez kobiety. Też taki mam. Trąbi wieczorem przez dobrych kilka minut po to, żeby zamilknąć w sposób naturalny lub wymuszony i żebym sobie po godzinie czy dwóch przypomniała, że dzwonił.

Wczoraj nawet nie próbowałam go wyłączyć, biegałam w gumowych rękawicach jak chirurg na ostrym i zbierałam tymi rękawicami gruz i reszki zeskrobanej ze ścian tapety.
Jest dobrze po dziesiątej, przypomniałam sobie o tych pigułkach, gmeram w torebce.

NMSIE*): A nie dzwonił ten przypominacz drugi raz?

Ja: On już nie dzwoni dwa razy. Kiedyś nastawiałam dwa w odstępie pół godziny, ale teraz mam już tylko jeden.

NMSIE: Ale ja ci ustawiłem ten drugi raz.

Ja: Kiedy?!

NMSIE: Wczoraj.

Ja: To dlaczego mi nie powiedziałeś?!

NMSIE: To miała być niespodzianka.



*) Najdroższy Memu Sercu Informatyk Ever

16 sie 2007

poranki frazeologiczne

W związku z remontem (dziś uroczysta inauguracja) obmierzamy wszystko po cztery razy, żeby potem nie zderzać się ze stołem i nie musieć umieszczać półek ukośnie we wnęce.

W ferworze licznych operacji odmierzania zapodziała się gdzieś miarka. Miarka jest metrowa, toporna i mierzenie nią rodzi podejrzenie, że te półki i tak wyjdą ukośnie. Niemniej szukamy, dzieci cywilizacji, bo jakoś łyso bez miarki. Najdroższy Memu Sercu Informatyk Ever jest najwyraźniej bardziej cywilizowany, bo brak miarki odczuwa dotkliwiej i nie ustaje w szukaniu, ryzykując spóźnienie do pracy. Szuka, szuka, miarki niet. W końcu pyta mieszaniną podejrzliwości i nadziei:

- Ty, a może miarka się przebrała?




13 sie 2007

Historia dla wrażliwych na kontekst.

Jedziemy kupić podłogę i ściany do naszego brand new pokoju. Brand new in spe. (Powinnam dostać nagrodę "poliglota tygodnia", kurka).
Radio znów zostało w domu. Jedziemy sobie przez miasto. Jedziemy, milczymy, jedziemy, jedziemy. Jedziemy. Zatrzymujemy się na światłach. Najbliższy Memu Sercu Informatyk Ever gapi się na czerwone i płaczliwie jęczy: Nuudzi mi się...




Jest 22:30. Do teraz mnie to śmieszy :D



10 sie 2007

Należy postępować wg instrukcji

Jak się robi na obiad kotlety mielone?
Kotlety mielone na obiad robi się tak:
Kupuje się fix do kotletów mielonych i się robi.
Fajnie przedtem kupić też mięso. Mielone.
Dzięki różnym szczęśliwym trafom udało nam się mieć jednocześnie te dwa niezbędne składniki.

No to robimy kotlety.

Instrukcja na fiksie wygląda mniej więcej tak:

  1. Wsypać fix do 150 ml ciepłej wody. Dokładnie wymieszać.
  2. Odczekać 2-3 minuty.
  3. Wymieszać fix z 500g mielonego mięsa.
  4. Formować kotlety i kłaść na patelnię na rozgrzany tłuszcz.

Robimy. Zrobiłam ciepłą wodę z przegotowanej i kranowej, jakby nie można było od razu puścić z kranu. Wymieszałam. Uff.

- No to wykonałam punkt pierwszy instrukcji – mówię.
- A ja się zajmę drugim – z satysfakcją dodał najbliższy memu sercu informatyk ever.


Wyszło mu znakomicie. Wszystko dokładnie według instrukcji.

3 sie 2007

commedia dell'arte

ja: KtoobieraziemniakiNIEJA!

on: No przecież ja obiorę.

(Nie powiem, że ten opanowany ton zwiastujący w formie oczywistości tak dyskusyjne kwestie nie rozlał się miodem w mojej leniwej duszy).


ciąg dalszy:

on: Obiera ziemniaki.

ja: Się przytulam i chytrze kadzę. Och, jak ty pięknie te ziemniaki obierasz, ziemniaki obierane przez mężczyznę to są zupełnie wyjątkowe ziemniaki.

on: Obiera ziemniaki.

ja: Kontynuuję. O, albo mycie garów. Ach, przytulać się do pleców mężczyzny, który zmywa...

on: Obiera ziemniaki.

ja: Rozkręcam się. A już prasowanie! To takie
podniecające: prasujący mężczyzna!..

on: Musisz jeszcze poćwiczyć.

Słowo na weekend

To będzie post o datach. O zapisywaniu dat. O poprawnym zapisywaniu dat.
Bez wykładu.
Ja tylko chciałam... Chciałam...

żEBY MNIE NIKT BEZMYśLNIE NIE POSąDZAł, żE TO JA WYMYśLIłAM SOBIE PISANIE TYPU "TRZECI SIERPIEń". JA WIEM, JAK MA BYć. WIEM, WIEM, WIEM.


No.




P.S Dobra. Głupi ten wpis jak monitor ze sprężarką. Zostawiam tylko dla Fiokomentarza.

20 lip 2007

Frojdy

Od dwóch dni mam gorsetową obsesję. Narasta. Nagle postanowiłam zostać pierwszy raz od prawie trzydziestu lat kobietą seksowną.

Koronkowy gorset prześladuje mnie we snach i na allegro. Ha. Kupię go sobie! Kupię ich całe mnóstwo! Czarne, białe, écru, czerwone, jak szaleć, to szaleć - niebieskie, złote, zielone! Paski do pończoch dyndają mi przed oczami jak szubieniczki nieuchronności. Po głowie przebiegają tabuny ciał odzianych li tylko w kaberetki. Stringi wbijają mi się w konstrukcje mentalne. Ramiączka z kokardkami krępują mi swobodę słowa. Haftki wbijają się w istotę szarą.

Czy ja aby nie staję się mężczyzną?

11 lip 2007

Standardy firmy.

Nie chcąc być społeczeństwu pasożytem, sobie - wyrzutem sumienia, a swoim nogom - sadystą - znalazłam sobie lepszą pracę.

Ha.


Lepsza to ona na razie jest in spe, bo co ja tam mogę wiedzieć.
W sklepie też by było lekko, jakby standardy firmy pozwoliły mi posadzić tyłek w ciągu ośmiu godzin stania i uśmiechania się. Nie mówiąc o weekendowych dwunastkach. Standardy firmy to jedno z większych świństw, jakie ludzie potrafią wymyślić.
Nie opieramy się. Nie kładziemy na ladzie (się kuźwa nie kładę, tylko łokcie opieram, bo mnie kręgosłup boli), nie opieramy o futrynę, nie siadamy na niczym, nie nucimy i nie tańczymy (tego nie było w standardach, to było w uwagach osobistych. Do mnie). No dobra.
Do swoich standardów pracownika dałabym "dajemy pracownikom uczciwe umowy", a także "dajemy im w ogóle jakieś umowy".

A tu - spokojnie i sympatycznie.
Pożartowałam sobie z panami. Pewnie nie mają standardów firmy. Napisałam im mail w sprawie czegośtam. Przetłumaczyłam tekst z angielskiego. Przetłumaczyłam tekst na angielski (i chwała Bogu, że oni z pokolenia rusyfikacji kwiatu młodzieży, bo z całego tekstu to sens może by i się obronił, ale gramatyka leżałaby na polu bitwy zmasakrowana jak moje oczy po ostatnim wydłubywaniu z nich soczewek). Poczekałam sobie tydzień. Wezwali mnie znowu. Opowiedziałam, jak mi się podobają meble, które będę miała w swoim sekretarkowym kąciku (nie bardzo mi się podobają). Zadzwoniłam do pani księgowej. Przedstawiłam się trzem dłużnikom firmy i przypomniałam o zaległych fakturach. Wypiłam herbatkę. I zostałam przyjęta.
Uważam, że sobie zasłużyłam.

Hough.

8 lip 2007

zagadka

Odtwórz okoliczności dialogu:

Ona: Miałeś przecież rękę!
On: Nie miałem!
Ona (z triumfem i naganą) Miałeś! Widziałam przed chwilą!






Odpowiedź:
Para dziesięciolatków gra pod moim domem w nogę. Wiem, bo wieszałam pranie na balkonie. Jedyna konstruktywna czynność dzisiaj.


Wczoraj pracowałam przez 12 godzin. Dziś zjedliśmy śniadanie i wróciłam do łóżka. Wstałam po pierwszej. Jestem rozbita jak kieliszki młodej pary. Idę się przewietrzyć.

27 cze 2007

Pytania i wymądrzania

Nie chcąc być społeczeństwu pasożytem, a sobie - wyrzutem sumienia, poszłam do pracy.


- Pracę mi już dwa razy zalało. A to dopiero pięć dni. Pytanie: co będzie dalej?
- Obrazki, które tam będą sprzedawać, kiepskawe reprodukcje albo imitacje starych szyldów, kosztują najmarniej stówę. Pytanie: czy gdyby pozwolili mi sprzedawać własne, mogłabym przestać tam pracować?
- Pytanie: kto przespałby noc spokojnie, wiedząc, że sama poszewka na poduszkę to dwieście złotych? Nie mówiąc o reszcie. I nie umyj tu, człowieku, nóg przed spaniem...
- Pytanie: jak długo będę musiała ze sobą walczyć, żeby móc bez zmrużenia oka powiedzieć klientowi "Tak, jestem przekonana, że ta stylowa błyszcząca miska oprawiona w drewno palisandru spodoba się pańskiemu wyżłowi"?

27 maj 2007

Krowy w godzinach szczytu.

Siedzę na zajęciach. Na samym końcu długiego rzędu stolików. Pod oknem. Upał jak diabli. Nie da się wytrzymać bez otwierania okien, po otwarciu słychać nader dobitnie, że Katowice nie radzą sobie z rozładowaniem ruchu w centrum.
Pani doktor coś tam mówi, jak zwykle od rzeczy, sprawdzam zatem wypracowania 4c, które też są od rzeczy, ale tym się różnią od gadaniny pani doktor, że przynajmniej znam temat.
Wtedy dzwoni komórka.
Wiedząc, że a. krowiego ryku mojego dzwonka nerwy pani doktor mogłyby nie przetrzymać;
b. to może być coś ważnego - w końcu szukam pracy
- naciskam zieloną słuchawkę, żeby powstrzymać krowę i przeciskam się do wyjścia na tyłach całego rzędu moich licznych koleżanek.
Korytarz.
Pani w słuchawce umawia mnie na rozmowę. No git. Ale o 11 to ja pracuję. Pani mówi, że pogada z szefową, czy da się zmienić termin. Cieszę się wraz z nią, że tak się świetnie rozumiemy, ale proszę, żeby zadzwoniła po 19, bo jestem na zajęciach i głupio mi co chwilę wychodzić. A najlepiej niech mail wyśle. Pani werbalnie pokiwała głową i zniknęła pod czerwoną słuchawką.
Wracam do sali. Robię przepraszający dyg i znów gramolę się pod okno. Sprawdzam pracę wyśmiewającą Leppera i drugą, która kończy się słowami "Nie kłóćcie się, i tak opowiadanie się kończy - powiedział Lajkonik. Jak się kończy to kończy. Cześć" i znów czuję zbliżającą się krowę. Z przepraszającym łyskaniem białek przeciskam się znowu. Wybiegam. W słuchawce pani. Ta sama.
- Umówiłam panią na 16 we wtorek, może być?
- Aaale.. (przecież miałaś dzwonić wieczorem, głupia zołzo)
- Hmmm... Pamięta pani chyba naszą poprzednią rozmowę?
Nie, nie pamiętam. Gadanina pani doktor wywołała we mnie głęboką amnezję. Katowicki wściekły hałas odebrał mi rozum. Wypracowanie o Lepperze wytrzebiło ze mnie wszelką świeżość umysłu. Zapomniałam, że 10 minut temu przeciskałam się przez salę i powstrzymywałam wyrywającą się krowę.
- Tak, myślę, że pamiętam.


Puenty nie umiem wymyślić. Pomoże ktoś?

26 maj 2007

List motywacyjny

Gliwice, 26 maja 2007r.


Proszę o przyjęcie mnie do pracy na stanowisko . Jakiekolwiek.

  • Wprawdzie dotąd zajmowałam się głównie uczeniem dzieci, ale oznacza to przecież, że jestem cierpliwa, odporna na stres, wreszcie - kreatywna. (Jak zainteresować dwunastolatka rozbiorem logicznym zdania pojedynczego? Co zrobić, kiedy 80 procent klasy zapomniało ćwiczeń, a pozostałe 20 spotyka nagle jednoczesna niedyspozycja dróg moczowych i domaga się natychmiastowego wypuszczenia z klasy? Jak wytłumaczyć, że nauczyciele nie mają jeszcze wbudowanych skanerów, więc prace nie będą sprawdzone na następną lekcję?)
  • Wprawdzie korygowane przeze mnie teksty traktowały głównie o programowaniu, o którym wiem głównie to, że najbliższy memu sercu informatyk ever ma brodę i prawie dwa metry wzrostu, jednak zdołałam doprowadzić moje korekty do ostatniej strony i nawet okazało się, że mam w sobie duże pokłady intuicji językowej.
  • Wprawdzie dziś wylałam na siebie (na siebie, sukienkę, dywanik w łazience, kosz na śmieci, skórzane kapcie...) litr pachnącego wanilią płynu do zmiękczania tkanin, co mogłoby świadczyć o tym, że jestem niezdarą, jestem jednak przekonana, że osoby z wyobraźnią zrozumieją, iż to było jedynie stwarzanie zewnętrznych okoliczności do tego, by wydać z siebie najbardziej dźwięczne ...rrrr... w mojej karierze logopedy.
  • Wprawdzie to, co pisuję, to głównie protokoły perypetii językowo-naukowych moich korepetytantów oraz rozstrzelone tematycznie limeryki i rymowane okazjonałki; a to, co wycinam i rysuję, to przede wszystkim wynik zbyt małej „elastyczności finansowej” wobec konieczności obdarowania prezentami połowy województwa śląskiego i sporządzenia pomocy logopedycznych na zajęcia... - jednak pisanina zyskała mi krąg wiernych fanów, a obrazki - krąg wdzięcznych jubilatów i kilkadziesiąt pięknie wymówionych „SZ” czy „R”. Podsumowując - mam pewne leżące odłogiem talenta, które aż kwiczą, żeby je ktoś wykorzystał.
  • Słowem - nadaję się.
  • Wprawdzie wyłącznie poprzednie zdanie tego listu ma adekwatne proporcje długości do treści, niemniej liczę gorąco na to, że i z pozostałymi Państwo się zapoznają.

Z wyrazami szacunku,

Ida Kamińska

27 kwi 2007

Jakim jesteś człowiekiem?

Podczas zajęć z cudzoziemcami w letniej szkole językowej w Cieszynie pani ucząca polskiego uparcie oczekiwała odpowiedzi "po polsku" na pytanie "jak mówisz?". Twierdziła, że wszelka inna forma pytania, takie na przykład "jakim mówisz językiem?" będzie dla tępych obcokrajowców nie do przejścia.
Ucieszyłby ją fragment uczniowskiego wypracowania. Wywiad z pisarzem. Jedno z ostatnich pytań:
-A nie zapytałem najważniejszego, jakim pan jest człowiekiem?
-
Jestem człowiekiem grupy poetyckiej "Żagary".

Herbatką żem się zadławiła.


kup pan cegłę

Dzieci miały wymyślić reklamy nieistniejących produktów. Co smakowitsze podaję w ogryzkach lub większych fragmentach:

1. drzwi do lasu
2. Droga mleczna z pięknymi widokami. "Ta droga to kosmos, odlot i wypał, nikt przy niej nie zasypiał!"
3. Winda na drzewo - dla leniwych.
4. "Buty balonowe lepsze niż siedmiomilowe"
5. "Kup buty ważące 3 tony. Nigdzie w nich nie dojdziesz. Każdy to ma! Teraz Twoja kolej to mieć. Zmęczą się o 1000% bardziej niż inne. Są kompletnie nieprzydatne! Cena: 300 000 001 zł"
6. "Lustro przeszłości to jest coś! Nie bądź sknerą, kup to! Masz problemy z pamięcią? Zapomniałeś, co powiedziałeś? MY temu zaradzimy! W lustrze przeszłości zobaczysz, co kiedyś robiłeś. Tylko u nas raty 0%"
7. "METALOWA ZAPAłKA. Oto nowa, rewelacyjna zapałka! Możesz robić z nią to, co chcesz, oprócz rozpalania ogniska! Powieś ją na ścianie albo udekoruj nią stolik, będzie sie pięknie prezentować! Do tego GRATIS podstawka na zapałkę. [...] Nie zwlekaj, kup ją od razu, sąsiad będzie ci zazdrościł!"
8. "Zadziwiający odstrraszacz, potrafi odstraszyć najgorsze sny, to rewelacyjny produkt i musisz go mieć!"
9. "Kupon na liście! [...] Nasz kupon występuje w wersjach uprawniających do wymiany na liście: klonu, jesionu, topoli, lipy i kasztanowca. Liście mogą być suche lub zgniłe. Do wyboru, do koloru."

26 kwi 2007

Moja obecność nie porusza powietrza. Ryba w szklanym sześcianie. Niedobrze mi.

10 kwi 2007

No nie mogę!

Miałam sprawdzać zeszyty 5c, ale nie da się usiedzieć spokojnie, sami zobaczcie:

Dyktowałam notatkę o homonimach.
W zeszycie uczennicy znalazłam: "Homonimy - słoń o tym samym brzemieniu, ale zupełnie innym znaczeniu".
Ta sama dziewczynka, otrzymawszy zadanie wyjaśnienia z pomocą słownika znaczenia "ujarzmiać" pisze w zeszycie "Ujeżdżać - to znaczy podbijać, zażucać niewolę. Przykłady: Marek ujeżdża konia. Tosia czyta o ujeżdżaniu naszego kraju".

A teraz w zeszycie ucznia znalazłam temat lekcji: "Potrzebna jest matka wynalazku". Uuuuuuuuuuuuu!!

Inna modyfikacja tematu: "Czy w szkole jest miejsce dla nauczycieli? - rozmawiamy o wierszu J. Kulmowej".

Wiersz nazywa się "Marzenia" I na stówę na tablicy było o marzycielach. Widocznie podświadomie wylazły mu jego własne.

Pożegnalnie

O. odszedł w siną dal.
W czwartek ma sprawdzian, do którego go przygotowywałam. Do którego usiłowałam go przygotować. Hm, do którego miałam go przygotować. Koniec końców - jeśli nie jest należycie przygotowany, winy nie biorę na siebie.


Dzieci doskonale parodiują dorosłych. W języku. Nieświadomie.
Dziś O. chwalił się, że tata dał mu się przejechać samochodem.
- Tata siedział obok, a ja kierowałem, naprawdę!
- A gdzie jeździliście? Powiedz, będę wiedziała, jakich miejsc unikać (taki płaski dowcip serwowany w nadmiarze osobom robiącym prawo jazdy).
Olek odpowiedział głosem najbardziej zblazowanym, jaki udało mi się usłyszeć z ust dwunastolatka:
- No nie, nie ma się czego bać. Ja jeżdżę zazwyczaj ostrożnie, bez nerwów, ja chcę żyć.

29 mar 2007

Jak napompować rower.

O. ma zadanie:
"Twój młodszy kolega dostał rower. Napisz mu instrukcję, żeby wiedział, co ma zrobić w razie gdyby w kołach było za mało powietrza".

Po długich konsultacjach i oględzinach googlowych rowerów i pompek O. pisze instrukcję:

1. Weź pompkę.
2. Odkręć nakrętkę na wentylu.
3. Mocno przyłóż do niego pompkę.
4. O resztę zapytaj się taty.

Kolejny kandydat do Nobla

Ja też muszę coś wynaleźć!

To pragnienie O. po przeczytaniu tekstu o rowerach. Stało tam, że czternastolatek udoskonalił drezjenkę, robiąc z niej bicykl.

- Wiem! Zrobię rower z silniczkiem.
- Ale to już jest.
- Jak to!?
- No, motorower to się nazywa.
- Ale ja muszę, muszę!
- No to kombinuj.
- Wiem! Przyczepię ten silniczek...
- Ale...
- I on się będzie tak kręcił...
kręcił... kręcił... ale powoli!!

Sponsorem dzisiejszego docinka jest literka "H"...

...jak hipochondria.

Siedzimy z O. nad tekstem o rowerach. On z lewej, ja z prawej. O. czyta sobie pod nosem, a nagle z paniką wykrzykuje:
- Dostanę zeza, będę mieć zeza!
- Co?!
- Dostanę zeza... Widzę swój nos!

Każdy, kto widział kiedyś MÓJ nos, wie że sama nie mam z tym problemów, bezlitośnie zlekceważyłam zatem dramat O.
Ale ten nie daje za wygraną.

- O, na jedno ucho słyszę inaczej niż na drugie!
- Naprawdę? A jak to się objawia?
- Na jedno słyszę panią głośniej.
- Na prawe, prawda?
- No.
- Nie przejmuj się, zamienimy się miejscami, to ci przejdzie.

Ale co tam. Teraz podpisujemy rysunki rowerów. Zadanie dla O. jest kserowane, a ksero jakie być może, każdy wie. To właśnie jest z serii "jakie być może". O. nie widział szprych, bo się nie odbiły. Wywnioskował z tego, że ślepnie.

18 mar 2007

Skojarzanki kulinarne

Znów będzie o O. Niektórzy mogliby być zazdrośni.

Ma uzupełnić przepis, który wcześniej własnoręcznie poszatkowałam i ogołociłam z najoczywistszych rzeczowników.
Niech myśli.
Po przebrnięciu przez uzupełniankę w składnikach przepisu O. zapragnął twórczo go ubogacić (u- jak najcelowsze) i spytał, czy może coś dodać.

Przepis był na pizzę.
Jedliście kiedyś pizzę z rumem?

Nie zgodziłam się, sztywniara. O. ponalegał, ponalegał i zapomniał.

Do czasu. W opisie wykonania pizzy wyhaczył "zrumienić". Z-RUM-ienić, widzi pani?! To niby dlaczego nie miało być tam tego rumu?! Co?

Oburzenie O. było wielkie.
Chyba większe niż całkiem przyzwoicie podpiwniczony gmach moich kompetencji, po którym dotąd O. beztrosko sobie hasał.
Teraz już O. nie będzie taki ufny. Stanie się podejrzliwym, zgryźliwym cynikiem.

Zrumienić, no proszę!

16 lut 2007

każdy ma taką adrenalinę, na jaką go stać

Po zejściu z lodu Ida ma miękkie kolana. I wrażenie, że wylazła na dwór bez butów.

Wyszła właśnie z realistycznej gry komputerowej.

Początek: utrzymać się na nogach.
Kolejnych piętnaście minut to piętnaście najlepszych minut: czas na udawaną finezję, z jaką Ida porusza się na lodzie, siłą rzeczy (a słabością wiadomych osób) jest to finezja chwiejna.
Po półgodzinie tempo wzrasta. Teraz należy skupić się na ochronie własnego tyłka. Oraz niezabiciu jak największej ilości ślizgonów. Najgorsze są dwie kategorie:
Pierwsza: małe dzieci, nieprzewidywalne, nieskoordynowane, nieświadome obowiązkowego kierunku jazdy, oczywiście bez kasków. Puszczone samopas jak bomby samosterujące.
Druga: "hokeiści". Na ogół niedorostki, wyrostki, przerostki i podobne organa jeżdżące stadami według zasady Jak Najszybciej i Niech To Oni Uważają.

Do domu wraca mocno przyćmiona, odruchowo wykonując dziwne wypady w bok tuż przed mijanymi przechodniami. Na pewno zaśnie dziś zaraz po bajce.


15 lut 2007

garście a. garści

Rzeczywistość postulowana, idealna potrafi schylić się do tej istniejącej.
Rzadko.
Odwrotnie - też rzadko.
Ta - obecna, nasza, moja - staje na paluszkach, wspina się, napręża ledwo zarysowane mięśnie łydek...
Zmęczona opada.
Bez poczucia klęski. Bez złości.
Ale z ćmą w żołądku.
Robić coś?

Mój pan Cogito oklapł już dawno. Czy ktoś wie, jak on miał na imię?
Ja mam trzy.
Żyją w zgodzie ze sobą. Czasem tylko mocują się na rękę. Niby dla zabawy, choć w oczach można zauważyć łaskotliwe zimne ogniki nienawiści.
Traktuję je jak niesprawiedliwy władca, nierównomiernie i kapryśnie dysponujący swymi faworami. A może to one rządzą mną? Narzucają na ramiona niewidzialny płaszczyk, który krępuje ruchy? Może.


Smutno mi.


26 sty 2007

psycholożki, ginekolożki i panie sędzie

Piątek. Już się przyzwyczaiłam do coczwartkowych zapisków, a tu wczoraj O. nie zrobił niczego, co nadawałoby się do zapisania, najwyraźniej albo on się wyrabia, albo ja mam bardziej wygórowane wymagania.

Nastawił mnie za to refleksyjnie, o.

Tłumaczymy sobie przysłowia związane z domem. Na ogól za trzecim – czwartym trafieniem udaje mu się przybliżyć do sensu – po podaniu przeze mnie kontekstowego przykładu. To mu się chwali: jak nie zna, to zmyśla, ale i potrafi pochwycić wskazówkę i iść za jej grotem.

„Być panem domu” wytłumaczył mi tak: Być panem to znaczy rządzić. Rozkazywać. O, na przykład w tym domu pani jest panem.

Hmm. Spodobało mi się. Tylko co to jest? – feminizm czy coś wręcz przeciwnego?

18 sty 2007

Ptasi móżdzek białego kruka.

Czytamy artykuł ze starej Wyborczej „Biały szpak jak biały kruk” - o białych szpakach w warszawskim zoo, niezwykle rzadkiej i wymagającej odmianie.


O. czyta na głos polecenie:

Jaki istnieje związek między frazeologizmem występującym w tytule a treścią artykułu? Ułóż 2-3 zdania wypowiedzi... i nie zapisuj.

Ja: Tego tam nie było!
Już jest - mówi O., pracowicie dopisując.

Ja: No to jaki związek frazeologiczny mamy w tytule?
O: Porównanie.
Ja: Pudło. Porównanie jest, fakt. Ale porównanie to nie jest związek frazeologiczny.
O: A co?
Ja: A środek artystyczny. Związek frazeologiczny to jakieś znane wyrażenie. Gdzie tu jest?
O: Nie wiem.
Ja: Nie znasz wyrażenia biały kruk?
O: Nie.
Ja: Hmm, no to poszukamy. Gdzie będziesz szukał znaczenia związku frazeologicznego?
O: W języka polskiego
Ja: W czym?!
O: (w tonie uroczystym) W słowniku języka polskiego.
Ja: Nie. Skup się. Gdzie szukamy fra-ze-o-lo-gi-zmów?
O: W słowniku fra-ze-o-lo-gicz-nym?
Ja: Brawo! Masz, szukaj pod „kruk”.

Pięć minut szukał w tym słowniku, bo mu się alfabet mylił, co przed czym, co po czym. Wreszcie otworzył na dobrej stronie.

Ja: No i co znaczy biały kruk? Wiesz już?
O: Ale tu nie ma.
Ja: Jak to nie ma?! Jest.
O: Nie ma.
Ja: (cynicznie) Założymy się?
O: (zawsze zainteresowany wszystkim, co nie dotyczy bezpośrednio lekcji) O ile?
Ja: 30 złotych.
O: A dlaczego o 30?
Ja: Wolisz o stówę?
O: Nie. Ale nie ma.
Ja: Jest! Zobacz! Jak byk: KRUK - BIAŁY KRUK
O: Ale nie ma „jak biały szpak”.
Odetchnęłam. Zrozumiałam, w czym rzecz. Wyjaśniłam
O: (fachowo, z dociekliwością godną co najmniej Elżbiety Jaworowicz) Czyli nie będzie w tym słowniku czegoś takiego jak biały szpak?

Jak ja w nim kocham tę żądzę wiedzy.


Teraz dochodzimy do tego, jaki jest związek między frazeologizmem a treścią artykułu o ptakach.

O. nie wie, próbuję go naprowadzić:
Ja: Czy te ptaki w warszawskim zoo są popularne?
O: Nie, popularnonaukowe.

11 sty 2007

Zaczynam się poddawać.

Dostał tekst o brytyjskim żebraku, któremu jakiś rozczarowany rekuzą narzeczony wrzucił do kapelusza pierścionek zaręczynowy wart 5 tys. funtów. Wyobrażamy sobie, że kochaś ochłonął i chce odzyskać błyskotkę. Robimy ogłoszenie.
Ja: Trzeba zrobić opis...
O: (sprytnie) ...albo wkleić zdjęcie.
Ja: (starając się nie dać zbić z tropu - chodzi przecież o to, żeby O. nauczył się pisać) Tak, ale opis i tak się daje, obok zdjęcia.
O: (podejrzliwie) Nawet jak jest zrobione na laserowej drukarce?
Ja: Napisz, napisz, niech mama się ucieszy, jaki jesteś mądry.
O: Mama i tak wie.

I gadaj tu z takim...

Piszemy dalej...
Ja: W ogłoszeniu przydałoby się podać miejsce, w którym zaginął przedmiot.
O: Brytynia!
Ja: Dlaczego?
O: Bo tu jest napisane „brytyjski żebrak”.
Ja: No, to znaczy, że angielski. Anglia to Wielka Brytania.
O: To napiszę, że w Anglii ten pierścionek zgubił.
Ja: A może by tak trochę dokładniej? Wymyśl jakieś miasto angielskie, no nie wiem: Londyn, Liverpool (dwa angielskie miasta, jakie zna pani od polskiego, hę?...)
O: Paryż!
Ja: Paryż to nie jest miasto angielskie. Leży we Francji.
O: (niepewnie) Wiem.
Ja: (szczyt przebiegłości) To dlaczego powiedziałeś, skoro wiesz?
O: (szczyt niewinności) Nie wiem.

Piszemy dalej...

O: Zaginął pozłacany..
Ja: Ale on był wart 5000 funtów! Nie mógł być pozłacany! Musiał być jakiś super, ze szczerego złota, z drogimi kamieniami.
O: Ale proszę panią, jak napiszemy, ze złoty, to wtedy ten, kto znajdzie, to go sobie zatrzyma.
Ja: Ee, może będzie uczciwy. Pisz.
O: Zaginął złoty pierścionek wart 5 tysięcy funtów.
Ja: Teraz to ja sama bym go sobie zatrzymała... Słuchaj, opisz go jakoś dokładniej. „Złoty” to za mało.
O: ...był on złoty w czarne kropki.
Ja: Hmm, w kropki, mówisz? A miał jakiś kamień szlachetny?
O: Nie, bo to był zaręczynowy, a on nie może mieć brylantów.
Ja: Może!
O: (z niezbitą pewnością) Nie może!
Poddałam się.

Piszemy dalej...

Ja: No i ten znalazca, gdzie ma oddać pierścionek?
O: Na komisariat nr jeden. Tylko ja nie wiem, czy w tym Londynie jest Politechnika Śląska.
Ja: A po co ci do szczęścia politechnika?
O: No bo komisariat nr jeden jest przecież koło politechniki.
Ja: Ahaaaa. Ja myślę, że w Londynie może być inny komisariat nr jeden. A możesz wymyślić, gdzie on jest? Jakiś adres?
O: Przy barze Kopciuszko
Ja: Jakim?!
O: Kopciuszko.

No ok. Może to taki Kościuszko z baśni braci Grimm. Znów się poddałam.

7 sty 2007

Do czego to podobne!?

Wchodzę do sklepu i radośnie kupuję jabłka - radośnie, bo piątek, a nie że bo jabłka. A pani sprzedawczyni, radośnie takoż, wykrzykuje:
- No proszę, nie do wiary! Ależ do mamy podobna!
- ?
- Dobrze mówię?
- Nie wiem, proszę pani, ja wprawdzie jestem podobna do mamy, ale skąd pani mamę zna?
- No pracuje, tam o... - dokończyła wypowiedź palcem wskazującym lewej ręki, ale jako żywo na wyznaczonej przezeń linii nie plasowało się miejsce pracy mojej mamy.


Mnóstwo osób mi mówi, że kogoś im przypominam. Panie doktorze, czy to grozi stopniową utratą tożsamości?

4 sty 2007

O postaciach fantastycznych albo Wyzwalam potwora.

Zmieniamy temat na fragment baśni Andersena. W rolach głównych - bardzo niedzisiejszy student (czyta książkę) i krasnoludek:


- Po czym poznałeś, że to baśń?
- Po krasnoludku.
- No ok, a dlaczego po krasnoludku?
- Bo to jest postać, hmmm...
- Tak, tak! Postać jaka??
- ...zmyślona.
- Jest zmyślona, ale tu nie do końca o to chodzi. Jeszcze inaczej na nią mówimy. Popatrz: student też tu jest postacią zmyśloną, ale to po krasnoludku poznałeś, że baśń. Krasnoludki nie istnieją, więc są postaciami...
- Ale proszę panią, jak to student jest zmyśloną?!
- Przecież go Andersen wymyślił.
- Ale to jest prawda! Bo student jest.
- Gdzie jest?
- Eeee. No ale może być.
- Masz rację. Ale tego tutaj sobie Andersen wymyślił.
- Jak to?
- No, ja też mogę sobie coś wymyślić, na przykład... że wyskoczyłeś przez to okno i to sobie napisać. I czy to jest prawda?
- No ale to może być prawda.
- Taaaak?
- Nnno, nie jest to całkiem niemożliwe.
- Taaak? No to proszę, już. No, właź.
- Hehe, proszę panią...
- Co, pomóc ci?
- Hehe...
- No widzisz. Tak. Nie wszystko jest możliwe jeśli tylko to napiszesz albo pomyślisz.

I chyba tak właśnie ze mnie podświadomość wyłazi. Grubymi nićmi szyta.

To musi być czwartek.

Mój ukochany i na szczęście jedyny zgłębiacz umiejętności polonistycznych ma pasjonujące zadania o koleżankach, z których delikwentka z Krakowa zaprasza delikwentkę z Jeleniej Góry.

Najpierw powinien napisać telegram od jeleniogórzanki na temat jej przyjazdu do Krakowa.

- Cześć. Przyjadę o 12.00.
- No ok, to wszystko?
- Tak.
- Hmm, a gdzie ta koleżanka ma jej szukać? Skąd ją odbierze?
- Z Krakowa.
- Ale Kraków jest duży, myślisz, że tak o, rozejrzy się i ją zobaczy?
- No to ja nie wiem.
- No a w jakim miejscu zazwyczaj kończymy podróż, kiedy nie przyjeżdżamy samochodem?
- ...
- No czym możemy jechać? PKS-em albo pociągiem, nie?
- Jeszcze można samolotem. I łodzią.
- Świetnie, to ty się w wakacje wybierz łodzią z Jeleniej do Krakowa, a teraz bezpieczniej będzie przyjąć, że autobusem albo pociągiem, co? To gdzie ona przyjedzie?
- Na dworzec przyjedzie.
- No właśnie. To pisz.
- Przyjadę na dworzec PKP autobusowy.
- Ale PKP to nie jest autobusowy, PKP to są Polskie Koleje Państwowe.
- No to jaki w końcu?
- Pociągowy, tfu, kolejowy.
- Dobra, to piszę: przyjadę na dworzec PKP i autobusowy.
- No to jak? Na oba naraz przyjedzie?
- Tak, bo przecież są zawsze obok siebie.
- Po pierwsze - nie zawsze, po drugie - jeśli nawet, to na jeden przyjedzie, bo się nie rozdwoi przecież!
- No to może najpierw na jeden, a potem na drugi.
- Nie sądzę. Dobrze, co dalej?
- Dalej to sobie pojedzie tramwajem.
- Ale co dalej napiszesz w telegramie?
- A proszę panią, a jak się mówi na tramwaj?
- Na tramwaj mówi się "tramwaj".
- No ale jaki jest skrót. Bo na pociągi jest, na autobusy jest, a na tramwaje co się mówi?
- Można MPK. Ale tak się nie mówi. Mówi się „tramwaj”.
- E, bez sensu.



W imieniu dziewczynki - mieszkanki Krakowa - ma układać swojej koleżance plan zwiedzania miasta.

- Najpierw pojedziemy na Wawel. Potem do mojego domu...
- Jak to? Miały zwiedzać miasto.
- Bo jest po drodze.
- Mnóstwo rzeczy jest po drodze. One mają zwiedzać zabytki.
- Ale ona nigdy tam nie była, w tym domu, przecież jest napisane, że nigdy nie była w Krakowie.
- Ale to nie jest zabytek. W tym domu będzie mieszkała cały czas podczas pobytu w Krakowie - nie musi go dodatkowo zwiedzać.
- No dobrze. Potem zwiedzimy kościół... jak się nazywa ten... gdzie tam... taki o dwunastej...?
- Mariacki się nazywa.
- A potem pojedziemy tramwajem do kościoła św. Wojciecha.
- Ale zobacz na mapie, ten kościół jest zaraz obok, też na rynku.
- To co, tramwaju w tym Krakowie nie mają?!
- Mają, ale nie tutaj.
- Dobrze, to pojedziemy tramwajem do bramy Floriańskiej.
- Tędy też nie jeździ.
- E, kiepsko, kiepsko.

1 sty 2007

Maybe Tuesday will be my good news day...

Koniec przerwy świątecznej.
Tak, wiem, nauczyciele to mają dobrze - jak zaczną świętować wigilią, tak z nowym rokiem (Nowym Rokiem?) zdążą zapomnieć, że kiedykolwiek pracowali.

Jutro wtorek, oderwanie od niecodzienności.
Wejście w tryby.
Re-pracowanie. Za-pracowanie.
Pisanie, tęsknienie, łapanie okruchów, życie od-do.


Moje noworoczne postanowienie: nie dać się takim wtorkom.
Tyle.


Dużo szczęścia w 2007. To po to są te zera między dwójką a siódemką. Żeby się w nie dużo zmieściło.